Duch Depeszów

Depeche Mode nagrali nową płytę. Nakręcili fanów, wypuścili longplaya, jadą w trasę i (już) liczą kasę. „Od kontraktu nie ma odwrotu” – ludzie i tak to kupią. I kupują.

Pierwsze miejsce bestsellerów typu „pre-order” internetowego oddziału sklepu na „e” przez kilka tygodni okupował „Spirit”. Wreszcie – wyciek (FLAC!!!), po nim – premiera. Rzesze fanów z polskiego forum rzuciły się do wyścigu pod nazwą „kto pierwszy kupi??”, a ja sobie tyrałem nad korpoprojektami, aby na spokojnie, w poniedziałek, dzień dla mnie wolny od pracy odebrać zamówienie, popieścić nowe woskowe krążki, umyć i odsłuchać.

depeche mode spirit

No więc – jest. Świeżutki, nowy, czternasty studyjny album grupy. Jak brzmi? Świetnie. Trio podziękowało za współpracę (nareszcie!!!!) Benowi Hillierowi i zatrudniło świeżą krew, Jamesa Forda – i to słychać.

Dźwięki nie są natarczywe, brzmienie jest wygładzone, bas nie bombarduje, zgrzytanie nie atakuje, przestery – mimo, że są – utrzymane na poziomie akceptowalnym. Pod względem produkcji bliżej tutaj jest (na szczęście) albumom „Ultra” czy „Exciter” niż „Playing The Angel” czy porażce pod tytułem „Songs Of The Universe”.

No dobrze, a zawartość muzyczna? Cóż…

Od wydania albumu „Ultra” zauważam pewną prawidłowość: co drugi album Depeszów sprawa wrażenie nagranego na „odczep się”. Tak było z płytami „Exciter” czy przeokropnym „Songs Of The Universe” – najsłabszym albumie w całej dyskografii. Tak, nawet „Speak and Spell” puszczam sobie częściej.

Teoretycznie więc „Spirit” wpisuje się w konwencję jako słaba płyta. Reguła się potwierdza, sinusoida jest i mamy słabszy album od „Delta Machine”. Na szczęście jest to lepszy album od „Exciter”, a od „Sounds…” dzielą go na szczęście Himalaje poziomu artystycznego i produkcyjnego.

Zacznę od bardzo słabych punktów. O ile „Delta Machine” miała jeden, o tyle tutaj są aż cztery. Jako „stary depeszowiec” z przykrością stwierdzam, że Martin powinien darować sobie już jęczenie na płytach swojego zespołu i zostawić główny wokal Dave’owi.

Dowodem na to niechże będą dwa numery, na których udziela się wokalnie: „Eternal” i „Fail”. Niech mi zespół dziękuje, że mam ich album na winylu, bo w wersji kompaktowej od razu byłby przeskok do następnego po „Eternal” kawałka.

Martin jęczy, smęci coś o cierpieniu, w tle jakieś zgrzyty, sprzężenia, harmonijki elektroniczne, a mnie szlag trafia, że muszę przemęczyć te prawie trzy minuty. Najsłabszy numer na płycie. Po co on się w ogóle na niej znalazł?

„Fail” – już lepiej, ale minimalnie, naprawdę. Jeśli za przykład jak spieprzyć całkiem niezły numer miałby służyć któreś z nagrań z tej płyty, to właśnie ten. Ostatni na płycie, ma potencjał na epickie zakończenie na miarę „Higher Love” z Songs Of Faith And Devotion albo „Insight” z „Ultra”.

Nawet podobnie jak „Insight” się zaczyna, atmosfera już zaczyna się budować, aż tu nagle niszczy ją z konsekwencją operatora buldożera pracującego przy rozbiórce budynku wokal Martina. Tutaj aż się prosi o dynamiczny, acz wyważony baryton Dave’a – tak jak w „Insight”. Ale nieee, dwie „martinowe ballady” MUSZĄ być – więc są. Słabe, o jakości odrzutów z sesji nagraniowej – ale tradycja musi być…

Jest tylko jedno „ale” – pozytywne: zgrzyty, wiertary i walające się rury włącznie z bitem brzmiącym niemalże jak „People Are People”! I tylko to wokalne smędzenie Martina rujnuje odbiór… dlaczego, Martin, DLACZEGO???!?!?

Dwa kolejne, słabe utwory: „Poison Heart” i „So Much Love”.  Na wokalu Dave.

Pierwszy – smęcąco-nudząca ballada, nijaka, w ogóle nie zapadająca w pamięć, odpływająca ze świadomości słuchacza wraz z wyciszeniem ostatniego dźwięku. Nawet notatki robione „na gorąco” nie pomagają. Odrzut. Stracony czas przy produkcji. A – zapomniałbym: smęcenie jest podwójne, bo chórki robi Martin.

Drugi – cóż… Ktoś kiedyś napisał, ze jeśli artysta zaczyna cytować samego siebie, to cofa się w swoim rozwoju twórczym. Rozumiem sentyment za analogowymi syntezatorami, ale żeby powielać „Soft Touch/Raw Nerve” z „Delta Machine” po raz drugi pod postacią „So Much Love” na „Spirit”?? Przesada, panowie, tak się nie robi – oba numery brzmią identycznie, nawet bit i linia basu jest ta sama… Ech… szkoda na to słów…

depeche mode spirit 2

Teraz kolej na płytowe „średniaki”: „You Move” i „Poorman”.

Pierwszy to taki typowy wypełniacz płytowy, nie wywołuje żadnych emocji, nie zapada w pamięć, nie denerwuje, nie raduje, nic. Żyje własnym życiem i przemija.

Z drugim jest trochę lepiej. Ten utwór ratuje tekst. Ach, gdyby tutaj się przyłożyli produkcyjnie, gdyby dali więcej do gadania producentom i programistom – „gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka” byłoby drugie „Everything Counts”. A tak mamy brzmieniowego średniaka z wybitnym tekstem o korporacyjnym wyzysku na miarę dwudziestego pierwszego wieku. Tytułowy biedny człowiek jest bowiem typowym popychadłem najniższego szczebla, ofiarą korporacyjnej spychologii decyzyjnej, który na profity znajdujących się na górze włodarzy musi harować, aby przy okazji zapewnić sobie jako taki byt… Brzmi znajomo?

Wreszcie – mocne numery. Jest ich sześć – połowa albumu, dla której mimo wszystko warto go posiadać. Bo ta połowa wysadza słuchającego w powietrze, bombarduje go z siłą pocisku amerykańskich sił powietrznych „Tomahawk” i rozjeżdża z mocą rosyjskiego czołgu Armata, wynagradzając werterowskie cierpienia słuchacza, skazanego na opisane wcześniej wypełniacze.

„Going Backwards”. Absolutna, tekstowa i muzyczna rewelacja. Zgorzkniała refleksja liryczna o cywilizacyjnej regresji w imię nacjonalistycznych, chorych ambicji.

Singlowe „Where’s The Revolution” – o zawodzie, jaki ludzie sprawiają samym sobie.

„The Worst Crime” – o nienawiści w stosunku do ludzi o odmiennych poglądach, wierze, orientacji, zainteresowaniach, wyglądzie.

„Scum” – o nawoływaniu do rewolty gnębionych przeciwko gnębiącym.

„Cover Me” – błaganie o schronienie, zabranie w inne miejsce, bez zmartwień, wyłącznie w celu zaspokojenia własnego pożądania.

I „No More (This Is The Last Time)”, rewelacyjny, depeszowski odpowiednik „Rolling In The Deep” Adele, o wygasającym uczuciu i odchodzeniu od drugiej osoby, którą kiedyś się kochało.

Takich Depeche Mode, jak w tych sześciu numerach są, ubóstwiam. Bezkompromisowych. Miażdżących. Zgorzkniałych. Puentujących rzeczywistość z dozą typowej, angielskiej flegmy, której nie stracili pomimo mieszkania w Stanach Zjednoczonych.

Gdyby ten album składał się z tych sześciu utworów, dwóch średnich wypełniaczy i jednego „instrumentala” zamiast „Eternal” – byłby genialny. A tak jest tylko kolejnym po udanym „Delta Machine” potwierdzeniem reguły.

Reguły która mówi, że po udanym albumie Depeche Mode, kolejny będzie słaby.

Na szczęście nie jest to porażka na miarę „Sounds Of The Universe”.

Ilość utworów na płycie: 12. Mocnych: 6. Słabych: 6. Ulubiony: „No More (This Is The Last Time)”.

Dodaj komentarz